Są takie książki, które trafiają prosto w serce i zostają z nami na długo. Takie, po których zamknięciu czujemy pustkę i od razu chcemy więcej. Dla mnie taką książką jest Słowik i serce z kamienia, jak dotąd moja ulubiona część cyklu Królestwa Nyaxii. Jej siła tkwi w bohaterach, których nie sposób pomylić z nikim innym – Mische i Asar są wyraziści, skomplikowani i oboje niosą na barkach własne demony. Mische to postać, którą od pierwszych stron darzy się sympatią, choć czasem na jej myśli można tylko pokręcić głową. Jej życie to nieustanne poświęcenie, dlatego tak trudno jej pogodzić się z myślą, że mogłaby pragnąć czegoś tylko dla siebie. Asar z kolei to mroczny, przerażający książę Zrodzonych z Cienia, o którym krążą legendy. Jest groźny, ale nie dla samej przyjemności w zadawaniu strachu, i co ważne, nie zmienia się nagle „pod wpływem” Mische. Zamiast tego powoli uchyla przed nią drzwi do swojej prawdziwej twarzy, tej ukrytej pod pancerzem z cienia i obowiązku.
To, co się między nimi rodzi, jest niezwykle prawdziwe. Nie jest nagłym wybuchem uczuć, ale relacją kutą powoli, w rytmie wspólnej wędrówki przez Zejście – próbę, która obnaża wszystkie słabości. W tę historię mocno wpisany jest motyw traumy. Zarówno Mische, jak i Asar noszą swoje blizny, te widoczne i te ukryte głęboko. Ich uczucia nie są łatwe, ale właśnie dlatego, że wykuwają się w bólu i stopniowo budowanym zaufaniu, stają się tak autentyczne i sprawiają, że z całego serca im się kibicuje. Bardzo podoba mi się, że ich bliskość nie zdominowała całej powieści, choć napięcie między nimi rosło z każdą stroną, a intensywność uczuć momentami aż przelewała się przez papier.
Ogromnym atutem książki jest podziemny świat, przez który prowadzi nas autorka. Mroczny, duszny i pełen niebezpieczeństw, ma w sobie surowy klimat przygody, w której nie ma drogi na skróty. Fabuła opiera się na motywie wędrówki w świecie romantasy, który zawsze mnie przyciąga, a tutaj została skonstruowana wyjątkowo przemyślanie. Bohaterowie zmieniają się nie tylko pod wpływem tego, co spotykają, ale też tego, co odkrywają w sobie nawzajem. Każdy krok ma znaczenie, a napięcie – zarówno fabularne, jak i emocjonalne – rośnie w idealnym rytmie. Szkoda tylko, że Carissa Broadbent nie pokusiła się o większe zróżnicowanie tego świata, bo każdy dodatkowy szczegół dodałby mu jeszcze więcej charakteru.
Na uwagę zasługują też postacie i elementy drugoplanowe, które ożywiają tę historię. Luce – wierny pies Asara – jest jak małe, ciche światło w świecie pełnym cienia i wprowadza do opowieści nutę ciepła, jakiej w Zejściu się nie spodziewałam. Mocno zapada w pamięć także Atroxus – bóg, który uważa, że wszystko mu się należy. Jest uosobieniem pychy, a jego manipulacyjna relacja z Mische dodatkowo podkreśla, jak ważna była jej droga ku wolności. Cieszą też migawki z Nyaxii i Alarusa, krótkie sceny, które pogłębiają mitologię i przypominają, że poza Zejściem istnieje rozległy, pełen intryg świat.
A zakończenie? Typowe dla Carissy Broadbent – zaskakujące, wyrywające grunt spod nóg i zostawiające czytelnika w absolutnym szoku… i w zawieszeniu, w którym jedyne, co można zrobić, to czekać na więcej.
* Post powstał we współpracy z Wydawnictwem Filia.
Komentarze
Prześlij komentarz