Przejdź do głównej zawartości

Czy Instagram nie zabił rzetelnych opinii? Moja perspektywa

Zadaję sobie to pytanie coraz częściej. Odkąd z końcem marca wróciłam do pisania o książkach – tak naprawdę, spokojnie, z myślą, bez presji lajków – czuję coraz wyraźniej, że dla mnie wciąż najcenniejszym miejscem rozmowy o literaturze jest blog. Miejsce, gdzie słowo może wybrzmieć do końca. Gdzie można napisać więcej niż trzy zdania. Gdzie treść nie musi tańczyć przed okiem algorytmu, by zostać zauważona.

Bo Instagram, choć pełen pięknych kadrów, zachwycających półek i okładek, które aż proszą się o zdjęcie, coraz częściej przypomina mi teatr iluzji. Świat, w którym książki muszą być "ładne", by zasłużyć na uwagę. Świat, w którym estetyka wygrywa z wartością.

📸 Gdzie kończy się pasja, a zaczyna strategia?

Czasem zastanawiam się, czy niektóre książki zyskują popularność tylko dlatego, że dobrze prezentują się na zdjęciach. Bo mają złocenia, bo ich kolory są spójne z feedem, bo da się je ładnie sfotografować z kawą i świeczką. I czy w tym całym wizualnym hałasie nie giną ciche, skromne historie – te, które nie błyszczą okładką, ale zostają z nami na długo. Książki, które nie krzyczą, ale mówią. Do serca, nie do obiektywu.

📉 Co się stało z opinią?

Czytelnicze polecenia, które kiedyś miały wagę – dziś często sprowadzają się do kilku emoji i słów: „sztos", „must read", „wow". Nie ma miejsca na kontekst, na rozwinięcie, na głos krytyczny. Bo Instagram nie lubi złożoności. Nie premiuje refleksji. Premiuje lekkostrawność.

A przecież książki nie zawsze są lekkostrawne. I dobrze, że nie są.

🧠 Bookstagram: między autentycznością a pogonią za zasięgiem

Nie chcę generalizować. Na Instagramie jest wiele wartościowych kont – ludzi, którzy naprawdę czytają, myślą, analizują, dzielą się. I robią to pięknie. Ale jest też wiele kont, które – mam wrażenie – istnieją wyłącznie po to, by zbierać lajki. Gdzie każda recenzja wygląda tak samo i próżno szukać własnego głosu. Gdzie książki są tylko rekwizytami. I zastanawiam się czasem: czy algorytm nie wykreował paradoksu, w którym osoby promujące literaturę nie zawsze potrafią sprawnie posługiwać się językiem? Widzę konta z tysiącami obserwatorów, gdzie pod estetycznymi zdjęciami kryją się teksty z podstawowymi błędami – gramatycznymi, stylistycznymi, logicznymi, pełne literówek. Czy to nie jest ironia? Promować sztukę słowa, nie opanowując jej podstaw?

I to jest przykre. Bo literatura zasługuje na coś więcej niż na bycie tłem do estetycznych flatlayów. A język – narzędzie, którym się posługujemy, mówiąc o książkach – zasługuje na szacunek.

✍️ Dlatego wracam do bloga

Bo tutaj mogę pisać, jak chcę. Z wątpliwościami, z pytaniami, z miejscem na „nie wiem". Mogę poświęcić akapit na to, dlaczego nie dokończyłam głośnej nowości, albo dlaczego książka z piękną okładką okazała się rozczarowaniem. Mogę porównać dwa tytuły, przeanalizować rozwój bohatera, zastanowić się nad stylem autora czy wyborem tłumacza. Na Instagramie to wszystko musiałoby zmieścić się w kilku zdaniach pod zdjęciem – a przecież literatura zasługuje na więcej niż na hashtag #mustread.

Nie muszę dopasowywać tonu, długości, formatu. Mogę napisać 1000 słów – i wiem, że jeśli ktoś tu trafi, to przeczyta je nie dla obrazka, ale dla treści.

I chyba właśnie tego najbardziej dziś potrzebuję jako czytelniczka i jako autorka: przestrzeni, w której słowa mają znaczenie.

Masz podobne odczucia? A może widzisz to inaczej? Chętnie przeczytam Twoje zdanie.


Komentarze

  1. Mam dokładnie takie same odczucia, dlatego od samego początku swoje recenzje w całości publikuję na blogu. To moje miejsce, w którym mogę pisać, co chcę i ile chcę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam bardzo podobnie! Blog daje tę cudowną wolność – bez ograniczeń znaków, bez konieczności gonienia za algorytmem. Można się zatrzymać, naprawdę napisać, a nie tylko wrzucić „wrażenie w trzech zdaniach”. Fajnie wiedzieć, że nie jestem sama z takimi przemyśleniami :) Dziękuję za ten głos!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Recenzja: „Efekt pandy" Marta Kisiel - gdy wyjazd do spa zamienia się w chaos

Jeśli Dywan z wkładką był cudownie absurdalnym połączeniem rodzinnego chaosu i kryminału, to Efekt pandy udowadnia, że nawet w spokojnym spa można wpaść w sam środek zamieszania. Gdziekolwiek bowiem pojawia się rodzina Trawnych, spokój staje się pojęciem czysto teoretycznym. Tym razem Marta Kisiel wysyła swoje bohaterki do spa – w składzie gwarantującym wybuchową mieszankę: Tereska, Mira, Zoja, Pindzia i niezapomniana Briżit. Matka Tereski to kobieta z klasą, temperamentem i językiem, którego nie sposób sklasyfikować. Mieszanka polskiego, francuskiego i rosyjskiego brzmi w jej ustach jak osobna, absolutnie niepowtarzalna symfonia. Każda scena z Briżit to perełka pełna wdzięku, chaosu i czystej błyskotliwości. Cały ten wyjazd to girl power w najczystszej postaci. Kobiety różnych pokoleń, każda z własnym bagażem emocji i doświadczeń, razem tworzą drużynę, którą chce się mieć po swojej stronie w każdej życiowej katastrofie (i podczas masażu tajskiego). Kisiel bawi się konwencją, żongluj...

Recenzja: „Dywan z wkładką" Marta Kisiel - plasterek na zszargane nerwy

Poczucie humoru Marty Kisiel jest absolutnie kompatybilne z moim, zresztą tak jest niezmiennie od czasów Dożywocia . I już od pierwszych stron Dywanu z wkładką wiedziałam, że znów przepadnę na dobre. Marta Kisiel serwuje nam bowiem koktajl doskonały: z jednej strony pełnoprawny kryminał z denatem i śledztwem, a z drugiej – cudownie ciepłą i przezabawną opowieść o rodzinie, w której każdy ma swoje dziwactwa, wielkie serce i jeszcze większy talent do pakowania się w kłopoty. W centrum tego chaosu stoi Tereska Trawna – kobieta, której nie da się nie pokochać. To księgowa z duszą perfekcjonistki, zakochana w cyfrach, kawie i kasztankach. Jej uporządkowany świat zasad i tabelek w Excelu wywraca się do góry nogami, gdy spokojne życie zamienia się w scenariusz rodem z Ojca Mateusza skrzyżowanego z Rodzinką.pl . U jej boku stoi mąż Andrzej – istny labrador w ludzkim ciele, wcielenie dobroci i anielskiej cierpliwości. Jest też córka Zoja o błyskotliwym umyśle, pijąca herbatę hektolitrami. C...

Recenzja: „Zabić wampirzego najeźdźcę" Carissa Broadbent - kiedy serce mówi głośniej niż rozkaz

Zabić wampirzego najeźdźcę to opowieść, która udowadnia, że w świecie Królestw Nyaxii nie ma prostych granic między światłem a mrokiem, dobrem a złem, ani między tym, co boskie, a tym, co ludzkie. Carissa Broadbent po raz kolejny pokazuje, że potrafi tworzyć historie, które nie tylko wciągają, ale zostają w głowie na długo po ostatniej stronie. Tym razem poznajemy Sylinę – Arachessenkę, akolitkę bogini Acaeji. Dla świata zewnętrznego Siostry są sektą. Dla niej – rodziną. To tam, od dziesiątego roku życia, uczyła się poświęcenia, dyscypliny i tłumienia wszystkiego, co ludzkie. A jednak nawet po piętnastu latach Sylina czuje, że nie do końca pasuje. Że pod powłoką spokoju i posłuszeństwa wciąż tli się coś niebezpiecznie bliskiego… emocjom. I właśnie ten wewnętrzny konflikt czyni ją tak fascynującą bohaterką. Sylina balansuje na granicy między tym, czego się nauczyła, a tym, kim naprawdę jest. Ma w sobie mroczny humor i dystans do samej siebie, który objawia się w najmniej spodziewanych m...